Czytałam o państwie, w którym co
roku odbywały się Głodowe Igrzyska. Albo o takim ze społecznością podzieloną na
frakcje. Spotkałam się też z wizją Ziemi spalonej przez słońce. Ale z wirusem
zmieniającym ludzi w zombie – nie. A o tym właśnie opowiada serial „The Walking
Dead”.
Rick
budzi się w szpitalu ze śpiączki. Szybko zdaje sobie sprawę, że coś jest nie
tak. Nie działa telefon, migają jarzeniówki, a na podłodze jest pełno
porozrzucanych papierów. Gdy idzie dalej opustoszałym korytarzem, widzi ślady
po kulach, rozbryzgi krwi na ścianach i… żywe trupy. Przerażony wybiega na
zewnątrz. A tam wcale nie jest lepiej – zwłoki w białych workach jedne obok
drugich. Nad tym wszystkim unoszą się smród i brzęczące muchy. Kuśtykając, z
opatrunkiem po postrzale, trafia w końcu do swojego domu. Z ulgą zdaje sobie
sprawę, że jego żona i syn nadal mogą żyć – widzi ślady pakowania. Od tej
chwili jego celem jest znalezienie rodziny.
Podczas
pierwszego odcinka z nerwów zdrapałam sobie lakier z paznokcia (na szczęście
nie mam brzydkiego zwyczaje obgryzania), a na drugim siedziałam z kolanami
podciągniętymi pod brodę i co jakiś czas zasłaniałam ręką oczy. W nocy śniły mi
się zombie. Zastanawiałam się, czy naprawdę chcę oglądać serial, który mnie nie
odpręża, a zamiast tego spina? Przecież nie lubię się bać. Unikam horrorów.
Koledzy pisali, że „The Walking Dead” jest świetny i zachęcali mnie do włączenia
kolejnego odcinka. Zrobiłam to popołudniu, a nie późnym wieczorem i wiecie co?
Wciągnęłam się.
Przed
wypadkiem główny bohater był zastępca szeryfa. Chodzi więc w swoim służbowym
stroju i próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wie, że ludzie padli
ofiarą wirusa, który zamienił ich w zombie. Bezrozumne istoty napędzane
krwiożerczym instynktem atakują wszystko, co się rusza i pożerają żywcem. Ocalali
mogą siedzieć zamknięci w domu, po cichu, przy zabitych deskami oknach i
patrzeć ukradkiem, jak martwi szwendają się po ulicy. Idą, a raczej powłóczą
nogami, z opuszczonymi bezwładnie rękami i wydają dziwne, nieartykułowane
dźwięki. Mają brudne i sztywne od zaschniętej krwi ubrania. Najgorsze są jednak
ich twarze: na pół trupie, na pół ludzkie. Nadjedzone. Gdy poczują człowieka,
robią się naprawdę straszni. A gdy atakują – przerażający.
Miasta
są opustoszałe. Na drogach w kilometrowych kolejkach stoją auta z rozbitymi
szybami, otworzonymi drzwiami – bez pasażerów lub z ich martwymi ciałami. Nie
widać żywego ducha. Żadnych mediów, nic. Świat wygląda tak, jakby ogarnęła go
zagłada. Mimo to jest garstka ludzi, którzy próbują przetrwać. Rozbili obóz,
stoją na czatach i czekają na to, co przyniesie jutro. Rickowi udało się do
nich dotrzeć. Odnalazł rodzinę, całą i zdrową. Pozorny spokój szybko zostaje
przerwany przez zombie. To miejsce nie jest już bezpieczne. Gdzie mają pójść, u
kogo szukać pomocy?
Czy
ktoś w ogóle może im pomóc?
0 comments