Lubię nowe technologie. Tak
właściwie, to nie wyobrażam sobie bez nich życia. Przyzwyczaiłam się do tego,
że telefon mam zawsze pod ręką, nawet w nocy. Od Facebooka jestem już
uzależniona. Komunikowanie jest dla mnie proste i szybkie. Wiem jednak, że
każdy mój ruch w Internecie może być śledzony. A rozmowy telefoniczne podsłuchane.
O świecie, którego nieodłączną częścią są szpiegowanie i ataki hakerskie,
przeczytasz w kontynuacji trylogii „Millennium”.
Mikael Blomkvist jest doświadczonym i cenionym dziennikarzem śledczym. Czuje jednak, że się wypala. Od dawna nie napisał niczego spektakularnego, a jego gazeta przeżywa kryzys. „Millenium” jest niezależne, nadal porusza poważne, gospodarcze i społeczne problemy, ale nie przystaje do nowych czasów. Dochód z reklam spada. Dlaczego? Bo nie ma w nim plotek i materiałów o celebrytach. Kiedy Mikael zastanawia się, co dalej robić w życiu, Lisbeth Salander nie ma takich problemów. Bierze udział w zorganizowanym ataku hakerskim. Nieoczekiwanie ich drogi łączą się. Co może mieć z nią wspólnego autorytet w dziedzinie badań nad sztuczną inteligencją? Kiedy profesor Balder dzwoni do Blomkvista z prośbą o pomoc, dziennikarz wie, że ma przed sobą materiał do upragnionego, szokującego materiału.
Pamiętam,
jak tuż po premierze czytałam „Zamek z piasku, który runął” i żałowałam, że nie
powstanie więcej części. Cała trylogia ukazała się bowiem po śmierci Stiega
Larssona. Oprócz tego, że zdobyła niebywały sukces i przetarła ścieżkę dla
skandynawskich kryminałów, to wywołała niemałą dyskusję. Chodziło o związki
partnerskie. W Szwecji, tak jak w Polsce, osoby żyjące w konkubinacie nic nie
dziedziczą po zmarłym, jeżeli ten nie zostawi zapisu w testamencie. Larsson
najwidoczniej nie myślał o śmierci… Eva Gabrielsson spędziła z nim trzydzieści
lat i nie ma prawa do niczego. Cały majątek wpadł w ręce brata i ojca, z
którymi Stieg właściwie nie utrzymywał kontaktu. Minęło osiem lat. Przez ten
czas Szwedzi zekranizowali trylogię, a Amerykanie wyprodukowali „Dziewczynę z
tatuażem” (o wiele gorszą, bo prawdziwa Lisbeth jest tylko jedna, czyli grana
przez Noomi Rapace). Potem świat obiegła informacja, że powstanie kontynuacja,
napisze ją David Lagercrantz. Nie podobał mi się ten pomysł. Ale teraz, gdy
media niemal atakowały mnie reklamą „Co nas nie zabije”, nie zastanawiałam się
długo. Chciałam poznać dalsze losy Mikaela i Lisbeth.
filmweb.pl |
Okazało
się też, że bardzo tęskniłam za tym duetem. Blomkvista zawsze lubiłam za to, że
jest niezależny i wyznaje starą, rzetelną szkołę dziennikarstwa. Czytanie o
nim, jak siedzi po godzinach w redakcji i pisze, choć jest totalnie zmęczony, pije
kolejną kawę, przerzuca notatki albo zapewnia ochronę swojemu źródłu – to była
przyjemność. Do tego był taki odważny, nie bał się wchodzić w największe afery
i dreptał przestępcom po piętach. To prawdziwe dziennikarstwo śledcze, które demaskuje,
co dzieje się pod fasadą biurokracji i wysokich stołków. Stąd bardzo mnie
zdziwiło, że u Lagercrantza Mikael przeżywa kryzys, a nawet myśli o zmianie
zawodu (!). To nie tamten, zafiksowany na punkcie dziennikarstwa człowiek.
Natomiast
Lisbeth jest taka sama. Nadal nosi się na punkowo, ma mnóstwo kolczyków i nie
znosi mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet. Jest aspołeczna, potrafi się bić i
zastraszyć każdego, kto wejdzie jej w drogę. No i przede wszystkim jest
niesamowicie inteligentną i zdolną hakerką. Uwielbiam Salander. Nie ma drugiej
takiej bohaterki w literaturze. I autor „Co nas nie zabije” przedobrzył. Zrobił
z niej superwoman, której wszystko się udaje. Zabrakło realizmu, który był u Larssona.
Miłym
zaskoczeniem było dla mnie pojawienie się Dragana Armanskiego, oficera
Bublanskiego, no i oczywiście Plague’a. Nawet Holger Palmgren miał swoją scenę.
I to właśnie o niej chciałabym wspomnieć. O ile pamiętam, był kuratorem
ubezwłasnowolnionej Lisbeth, a nie psychologiem. W rozmowie z Mikaelem wyszedł
na psychoterapeutę. To mi się nie spodobało. Lagercrantz rozwinął też znacznie wątek
postaci, która była tylko wspomniana i… trochę ją przejaskrawił. Chodzi mi o
sam sposób przedstawienia, bo cała reszta, która jej dotyczy, jest w porządku.
filmweb.pl |
Mocną stroną „Co nas nie zabije”
jest fabuła. Świetna. Znający się na rzeczy będą
mieli niezłą frajdę, czytając o zabezpieczeniach, programowaniu, szyfrowaniu,
komputerach i algorytmach kwantowych. Dla mnie oczywiście to wszystko świetnie
brzmi, ale nic mi nie mówi. Lagercrantz postarał się jednak przedstawić
specjalistyczną wiedzę w sposób jak najbardziej przystępny dla takiego laika
jak ja. Niesamowicie podoba mi się wątek
sawantyzmu. Nic więcej nie będę pisać, żeby nie spojlerować, ale to zdecydowanie
zaleta książki. Czyta się ją szybko i przyjemnie, wciąga, jest bardzo dobrze
napisana. Akcji jest dużo, w pewnych momentach nie mogłam się od niej oderwać,
tak byłam ciekawa, co będzie dalej. No i trochę się rozczarowałam. Wyobraźcie
sobie, że dochodzi do konfrontacji, ale wy czytacie o niej po fakcie. Można
czuć niedosyt, prawda? Ja bym chciała poznawać ją na bieżąco, wtedy napięcie
byłoby wręcz namacalne. Muszę jednak przyznać, że jedna sprawa mnie mocno
zaskoczyła. Zszokowała wręcz. Za to wielki plus dla autora.
To
nie jest pozycja obowiązkowa dla fanów „Millennium”. Dla mnie seria o Lisbeth
skończyła się na trzecim tomie, bo autora
takiej klasy, jak Stieg Larsson, nie można zastąpić ani podrobić. Można za
to starać się napisać coś podobnie. David Lagercrantz na ogół dobrze odwzorował
postacie i stworzył świetną fabułę, podobną klimatem, którą można traktować
jako kontynuację znanej nam historii. „Co nas nie zabije” śmiało można położyć
obok na półce. Ma naprawdę bardzo dużo zalet, ale mogę ją nazwać tylko bardzo
dobrą książką. Stieg Larsson finałowe akcje opisywał tak, że aż zapierało dech.
To było dla mnie charakterystyczne dla „Millennium”.
PS To drobnostka, ale ja się pytam, gdzie te litry kawy, które wypijali Mikael i
Lisbeth? :)
0 comments