To
słodko-gorzka historia przyjaźni i miłości. Z przyjemnością przypomniałam sobie
film, który ostatni raz oglądałam tuż po premierze w kinie. Teraz, gdy jestem
po lekturze książki, odbieram go troszkę inaczej.
Rosie
i Alex znają się od dziecka i są najlepszymi przyjaciółmi. Planują wspólną przyszłość
w Bostonie, gdzie oboje zaczną studia. Nieoczekiwanie ich plany zostają
pokrzyżowane, a los nie szczędzi trudności. Czy mimo przeszkód ich przyjaźń
przetrwa? A może, gdyby się odważyli, mogłoby połączyć ich coś więcej?
Moją
opinię o książce możecie przeczytać tutaj. Powieść Cecelii Ahern została trochę
zmodyfikowana, by lepiej wyglądała na ekranie i bardziej się sprzedała. Kto
czytał, ten wie, że akcja rozgrywa się na przestrzeni ponad czterdziestu lat, film
zaś obejmuje dwanaście. Aktorzy są więc najpierw odmładzani poprzez fryzury i
stroje, a potem stopniowo zbliżają się do ich rzeczywistego wieku.
Charakteryzatorzy spisali się na medal. Zarówno Rosie jak i Alex wyglądają
naturalnie, obojętnie w jakim etapie życia się znajdują.
Film
miał trafić do młodzieży, jak i starszych odbiorców. Mamy więc zabawną sytuację
z wpadką, imprezę nad basenem z napojami w kolorowych kubeczkach, jak i typowy
pokój nastolatki. Pojawiają się też kwestie związane z urokami macierzyństwa, które
na pewno znane są każdej mamie. Pierwsza, dość komercyjna część, płynnie
przechodzi w poważniejszą, obyczajową formę.
Nie
ma brata Rosie, ani Josha, syna Alexa, ale nie ma to większego wpływu na
fabułę. Oboje i tak mają bogate doświadczenie życiowe. Cieszę się, że zamiast
fabryki spinaczy, pojawił się hotel, bo przypominał o marzeniu Rosie. Smaczku
książce dodawała relacja z nauczycielką, której tutaj nie ma, ale ekranizacje
rządzą się swoimi prawami. Na wielki plus adaptacji zaliczam piękne zdjęcia i
soundtrack (do posłuchania tutaj). Ujęcia w Bostonie są cudowne, podobają mi się
też te w pokoju Rosie. Szczególnie ta z globusem i podczas nieoczekiwanej
wizyty Alexa. Nie mogę nie wspomnieć o scenie w klubie, bardzo klimatycznej zresztą... Ścieżka dźwiękowa jest nastrojowa, przyjemna, idealnie współgra z
obrazem, piosenki spodobają się młodszym, jak i starszym widzom.
Film
nie byłby tak przyjemny, gdyby nie świetna gra aktorska Lily Collins i Sama
Claflina. Teraz, gdy minął prawie rok, mogę zestawić ze sobą różne obrazy, w
których widziałam tych aktorów. „Królewna Śnieżka” nie umywa się do „Dary
Anioła: Miasto Kości”, ale dopiero w „Love, Rosie” Lily rozkwita, pięknie się
rozwija i pokazuje swoje zdolności. Jest do tego prześliczna, nawet gdy płacze
i ma byle jak związane włosy. Sama obserwowałam w „Klubie dla wybrańców” i filmach
z serii „Igrzyska śmierci”. Tutaj, w tytułowej roli, ma oczywiście więcej scen
do odegrania, w których pokazał, że potrafi twarzą wyrazić wiele emocji.
To
ciepła, poruszająca historia, opowiadająca współczesne problemy młodych ludzi.
Pokazuje też, że prawdziwa miłość może być tuż obok, niemal pod nosem, ale by
ją dostrzec i w pełni docenić, potrzeba trochę czasu. Z drugiej strony
przeznaczenie można odnaleźć zupełnie nieoczekiwanie. „Love, Rosie” daje nadzieję
na znalezienie szczęścia w miłości.
zdjęcia pochodzą z serwisu filmweb.pl
0 comments