Will cierpi na paraliż czterokończynowy. Oznacza to, że nie ma
władzy w nogach, a jego dłonie i ramiona mają bardzo ograniczone ruchy. Może
jedynie delikatnie uścisnąć czyjeś palce. Nie ma mowy o samodzielnym jedzeniu i
piciu, ani tym bardziej o najprostszych, codziennych czynnościach. Potrzebuje
stałej opieki.
Sytuacja, w której się znalazł, jest dla niego nie do
zaakceptowania. Jest całkowicie uzależniony od innych. Trudno mu się z tym
pogodzić, bo jeszcze dwa lata temu stał na czele firmy, zarabiał krocie,
podróżował i uprawiał sporty ekstremalne. Jest rozgoryczony i zmęczony, już nie
życiem, ale egzystencją.
Lou natomiast jest barwna jak egzotyczny ptak. Nikt nie
ubiera się tak jak ona. Dopiero co straciła pracę w kawiarni i nie może znaleźć
nowej. Nie ma wykształcenia ani kompetencji. W jej domu się nie przelewa,
rodzice ledwie wiążą koniec z końcem, dlatego zatrudnia się u Traynorów. Ma być
opiekunką Willa, karmić go i stale dotrzymywać towarzystwa.
Czytałam tyle pozytywnych opinii, a początek książki tak
bardzo mnie rozczarował. Napisany prostym językiem, bez polotu, z bohaterem,
który oczywiście jest bogaty i ma piękną kobietę. Bez żadnego elementu
przyciągającego uwagę, prolog wydawał się nie spełniać swojej funkcji. Jedynie
ostatnie zdania wytłumaczyły, dlaczego autorka zdecydowała się na taki zabieg.
Nie bez obawy przewróciłam kartkę. I nagle narrację w trzeciej osobie zastąpiła
ta w pierwszej. Z ciekawymi wyliczeniami i innym stylem – obrazowymi epitetami
i plastycznymi opisami. Płaskie zdania zastąpiły emocje. Odetchnęłam z ulgą.
Pamiętam, że miałam czytać tylko trzydzieści minut przed
snem. Nie wiem, kiedy minęły dwie godziny. Żałowałam, że następnego dnia muszę
rano wstać. Tak bardzo wciągnęłam się w historię Louisy i Willa. A przecież
była przewidywalna. Nie jeden raz spotkałam się z podobnym schematem, w którym
to męski bohater był stroną inspirującą i rozwijającą tą drugą – trochę nijaką,
bez ambicji. Co więcej, ja sama lgnę do osób, które mnie motywują do dalszej
pracy nad sobą, do nowych wyzwań i przekraczania granic, które istnieją tylko w
mojej głowie. Z miejsca polubiłam Willa.
Główny wątek jest kontrowersyjny i może wzbudzić skrajne
emocje u czytelników. Możemy się nie zgadzać z przemyśleniami i wyborami
postaci. Wszystko oczywiście zależy od naszego światopoglądu i hierarchii
wartości. Moim zdaniem Jojo Moyes poradziła sobie znakomicie. Może pomogła jej
w tym dziennikarka praktyka i wiedza, że rzetelny materiał wymaga
przedstawienia racji obu stron. Nie może sugerować odbiorcy, po czyjej ma
stanąć stronie. On sam ma o tym zdecydować.
I chociaż wiedziałam, jak skończy się ta historia, nadal
miałam nadzieję. Przez całą książkę gorąco kibicowałam Lou. Byłam pod wrażeniem
jej determinacji i niesłabnącego entuzjazmu. W „Zanim się pojawiłeś” spodobało
mi się szczególnie stopniowe budowanie relacji, znikanie uprzedzeń i otwieranie
się na nowe możliwości, poszerzanie własnych perspektyw. Afirmacja życia, która
wytrwale próbowała zepchnąć z piedestału rezygnację. I w końcu to, jak ostatnie
strony zagrały najwrażliwszą nutę we mnie. Jak ocierałam łzy i myślałam o
fabule po przebudzeniu następnego dnia. Szczerze polecam! To jedna z lepszych
książek, jakie przeczytałam w tym roku.
Czytaliście? Wybieracie się na
ekranizację do kina?
0 comments