Katarzyna Nosowska powiedziała
kiedyś, że kobieta jest organizmem ultra doskonałym – potrafi się podnieść po
ekstremalnie ciężkich doświadczeniach. W literaturze i kinie coraz częściej możemy
się spotkać z takim jej właśnie wizerunkiem - silnej, niezależnej i nieustraszonej.
I mnie się to jak najbardziej podoba. Z chęcią więc wybrałam się na nowy film pięciokrotnie
nominowanego do Oscara Davida O. Russella. Zmotywował mnie nie tylko fakt, że
to twórca „Poradnika pozytywnego myślenia”, który zrobił na mnie duże wrażenie,
ale też to, że na ekranie wystąpi znane z niego trio: Lawrence, De Niro i
Cooper.
Joy,
tytułowa bohaterka, samotnie wychowuje dwójkę dzieci. Mieszka w psującym się
domu razem z uzależnioną od telenoweli matką, babcią, a w piwnicy lokum zrobił
sobie jej były mąż. Gdyby tego było mało, traci pracę, a na progu widzi ojca z
walizkami. Wszystko jest na jej głowie: prowadzenie domu, opłacanie rachunków,
jak również wszelkiego typu naprawy. Joy od dziecka ma smykałkę wynalazcy. Jak
się dowiadujemy, nie opatentowała jednak swojego wynalazku, zrezygnowała też ze
studiów na rzecz rozwodzących się rodziców. Można powiedzieć, że przez całe
swoje życie podporządkowywała się innym. Kiedy jednak wpada na pomysł samo
wyciskającego się mopa, jest zdeterminowana, by zawalczyć o siebie.
Film
rozpoczyna scena z telenoweli. Mamy więc patos, ufryzowane i wymalowane kobiety
o specyficznych imionach i problemach miłosnych. Domownicy mimochodem zastygają
przed ekranem i czekają na dalszy ciąg wydarzeń. Telewizor jest nieodłącznym
elementem ich codzienności. Opera mydlana staje się swoistym drugoplanowym
bohaterem. Pojawia się w snach Joy, często też jest komentarzem do bieżących
wydarzeń. O ile taki zabieg jest ciekawy i jak najbardziej go kupuję, tak nie
podoba mi się zrobienie z babci narratora całej historii. Trochę tego za dużo. Wiemy,
że zobaczymy drogę do spełnienia się amerykańskiego snu, w końcu to film
biograficzny. Lukrowa otoczka jest zbędna: nie poprawi smaku, może go tylko
zepsuć.
Lubię
Jennifer Lawrence, jak dla mnie wypadła naprawdę nieźle. O wiele lepiej niż w „Igrzyskach
Śmierci”. Miała większe pole do popisu, z bogatszą paletą emocji i ról do odegrania.
Miłym zaskoczeniem był dla mnie moment, w którym występuje na scenie i to
bynajmniej nie po to, by reklamować swój wynalazek. Joy z miejsca zyskała moją
sympatię, bo spotkało ją to samo, co nas: niewykorzystana szansa, miłość,
zdawałoby się, że na całe życie, a która skończyła się szybciej, niż
myśleliśmy, rozczarowania i bolesne porażki. Zdrada ze strony przyjaciół,
którzy tak naprawdę nimi nie byli i nieoczekiwana pomoc od wrogów. W całej tej
zagmatwanej sytuacji i grze pozorów, Joy znalazła siłę, by iść dalej i
zawalczyć o siebie. Jak się możecie domyślać, spotkała na swojej drodze wiele
przeszkód. I to właśnie one sprawiały, że film oglądałam z zainteresowaniem, a
momentami nawet z napięciem. W punkcie zwrotnym pojawił się Bradley Cooper i muszę
przyznać, że sceny z jego udziałem są jednymi z lepszych. Otwiera nam drzwi do
świata show biznesu, w którym liczy się sprzedaż i tylko sprzedaż. Nie ma
miejsca na sentymenty i bezinteresowność. To zawodowiec, dla którego czas to
pieniądz. Jak Joy udało się zwrócić jego uwagę? I jakim cudem samo wyciskający się
mop zrobił taką furorę?
To
nie jest film wybitny ani taki, który będę wam gorąco polecać. Ma świetną
obsadę, ogląda się go przyjemnie, potrafi zainteresować, jest po prostu dobry.
Nie zachwyca, ale ma coś w sobie. Myślę, że to zasługa tytułowej bohaterki, silnej
i niezależnej. Przekonała nie tylko miliony kobiet oglądających telewizję, ale
też mnie, wtedy na sali kinowej. Pokazała bowiem, że z każdej, nawet najgorszej
sytuacji, jest wyjście. Wystarczy tylko trochę chęci i wyobraźni.
zdjęcia pochodzą z fanpage'a na FB
0 comments