ekranizacje

Pięćdziesiąt twarzy Greya

20:31:00Unknown


Peszy cię widok piersi i pośladków? W takim razie  Pięćdziesiąt twarzy Greya” będzie dla ciebie szokujący. Jeśli nie, będzie zwyczajnym filmem z nieco większą niż zwykle liczbą scen seksu.

Anastazja przyjeżdża do Christiana Greya, aby przeprowadzić z nim wywiad do uczelnianego magazynu. Ma to zrobić w zastępstwie przyjaciółki, więc nawet nie zadaje sobie trudu, by dowiedzieć się wcześniej czegokolwiek o swoim rozmówcy. Jak to zwykle bywa, mężczyzna przynajmniej pozornie idealny, zwraca uwagę na nieidealną kobietę. I od tego momentu zaczyna się akcja filmu. Bohaterowie spotykają się i dowiadują więcej o sobie. Grey okazuje się być fanem BDSM, jest dominantem i chciałby, żeby Ana została jego uległą. Jest też Czerwony Pokój z biczami, szpicrutami, kajdankami i innymi akcesoriami mającymi urozmaicić seks. Czy panna Steele podpisze umowę, którą zaproponował jej przystojny miliarder? Końcówka filmu da nam odpowiedź.

Marketingowcy spisali się na szóstkę. A nawet na szóstkę z plusem.  Jak podaje „Newsweek”, w walentynkowy weekend „Greya” obejrzało ponad 830 tysięcy Polaków. A w Stanach Zjednoczonych w zaledwie trzy dni zarobił prawie 8,2 miliony dolarów. To kolejny przykład na to, jak można wykreować produkt kultury masowej. Co więc zaserwowali nam producenci?

Mamy wysportowanego i przystojnego Jamiego Dornana, który jest atrakcyjny zarówno w koszuli, jak i bez niej. Ma ładne oczy i dołeczki w policzkach. Nie zauważyłam jednak, by popisał się umiejętnościami aktorskimi. Jest też Dakota Johnson, która pokazuje niemal wszystko, co kobieta pokazać może. Przygryza dolną wargę jak bohaterka książki i wije się już pod wpływem najdelikatniejszego dotyku Christiana. Ta właśnie przesada w pokazywaniu odczuć najbardziej mnie irytowała i śmieszyła. Aktorka wciela się w postać, która jest zwyczajna do bólu i zupełnie bez wyrazu. Sympatii nabrałam do niej dopiero w trakcie ostatnich pięciu minut, gdy okazało się, że ma coś do powiedzenia.


Szumnie zapowiadane i oczekiwane sceny intymne nie są wcale ostre. Widzimy wiązanie nadgarstków, unieruchamianie rąk kajdankami i zasłanianie oczu. Od czasu do czasu smagnięcie w pośladek. To nie są rzeczy, na widok których szerzej otwiera się oczy. Zbliżenia nie zostały pokazane w sposób subtelny ani rozbudzający wyobraźnię. Obrazy były sugestywne, wyraziste, nie ma za bardzo co sobie dopowiedzieć. Został jednak zachowany dobry smak. Brakowało mi tylko chemii pomiędzy głównymi bohaterami.

Na „Pięćdziesięciu twarzach Greya” można się pośmiać, jak na komedii. Można się zrelaksować, jak przy niewymagającym myślenia filmie. Można kilkakrotnie zrobić tzw. facepalma, słysząc dialogi. Nie można mu jednak odmówić ładnych zdjęć. I muzyki, która jest świetnie dobrana i okazuje się być wielką zaletą tego obrazu. Nawet teraz, pisząc tę recenzję, słucham soundtracka udostępnionego na YouTube. Jestem pewna, że będę do niego wracać, bo bardzo mi się spodobał.

To ekranizacja, więc nie sposób nie wspomnieć o książce E.L. James. Dowiedziałam się, że powstała jako fan fiction „Zmierzchu” Stephanie Meyer, a więc opowiadanie fanowskie, w którym to jest dużo seksu i to takiego niegrzecznego. Kiedy zaczęło się o niej robić coraz głośniej i głośniej, nie mogłam tego zignorować. Zajrzałam do siódmego lub ósmego rozdziału, mając nadzieję, że akcja będzie już na tyle rozwinięta, że zorientuję się o co chodzi. Na moje nieszczęście (a może szczęście?) trafiłam na pierwszą scenę erotyczną. Załamałam się. Nigdy nie czytałam tak brzydko opisanego zbliżenia. Tak kompletnie obdartego z pociągającej nutki eteryczności, iskierki, która może rozbudzić wyobraźnię. Całe te dwa rozdziały były złe. Nie byłam w stanie przeczytać więcej. Styl autorki jest koszmarny. A święty Barnaba, Wewnętrzna Bogini i ten fragment jeszcze długo będą mnie śmieszyć: „Dwa orgazmy…rozpadanie się na kawałki, jak program wirowania w pralce, rety.” No rety, rety.

Za bilet do Multikina zapłaciłam jedenaście złotych i to jest największa kwota, jaką bez żalu mogłabym wydać na ten film. Na więcej zwyczajnie nie zasługuje. Jako dziennikarz czułam się w obowiązku dowiedzieć, co wywołuje takie poruszenie. Sprawdziłam. Najbardziej podobała mi się muzyka. No dobra, miło było też popatrzeć na Jamiego Dornana w garniturze. Nie jest to jednak kino, które lubię. Chcę po wyjściu z kina przeżywać film, który dopiero co się skończył. Chcę, tak jak po doskonałej książce, nie wiedzieć co mam dalej z sobą zrobić. Chcę być wzruszona i poruszona do głębi. Tutaj tych emocji zabrakło.



You Might Also Like

0 comments

Archiwum

O blogu

Dość poważnie

Wszystkie teksty opublikowane na tym blogu są mojego autorstwa. Zabraniam ich kopiowania oraz wykorzystywania bez mojej wiedzy i pisemnej zgody.

Formularz kontaktowy