Peszy cię widok piersi i pośladków? W takim razie „Pięćdziesiąt twarzy Greya” będzie dla ciebie szokujący. Jeśli nie, będzie zwyczajnym filmem z nieco większą niż zwykle liczbą scen seksu.
Anastazja
przyjeżdża do Christiana Greya, aby przeprowadzić z nim wywiad do uczelnianego
magazynu. Ma to zrobić w zastępstwie przyjaciółki, więc nawet nie zadaje sobie
trudu, by dowiedzieć się wcześniej czegokolwiek o swoim rozmówcy. Jak to zwykle
bywa, mężczyzna przynajmniej pozornie idealny, zwraca uwagę na nieidealną
kobietę. I od tego momentu zaczyna się akcja filmu. Bohaterowie spotykają się i
dowiadują więcej o sobie. Grey okazuje się być fanem BDSM, jest dominantem i
chciałby, żeby Ana została jego uległą. Jest też Czerwony Pokój z biczami, szpicrutami,
kajdankami i innymi akcesoriami mającymi urozmaicić seks. Czy panna Steele
podpisze umowę, którą zaproponował jej przystojny miliarder? Końcówka filmu da
nam odpowiedź.
Marketingowcy
spisali się na szóstkę. A nawet na szóstkę z plusem. Jak podaje „Newsweek”, w walentynkowy weekend
„Greya” obejrzało ponad 830 tysięcy Polaków. A w Stanach Zjednoczonych w
zaledwie trzy dni zarobił prawie 8,2 miliony dolarów. To kolejny przykład na
to, jak można wykreować produkt kultury masowej. Co więc zaserwowali nam
producenci?
Mamy
wysportowanego i przystojnego Jamiego Dornana, który jest atrakcyjny zarówno w
koszuli, jak i bez niej. Ma ładne oczy i dołeczki w policzkach. Nie zauważyłam
jednak, by popisał się umiejętnościami aktorskimi. Jest też Dakota Johnson,
która pokazuje niemal wszystko, co kobieta pokazać może. Przygryza dolną wargę
jak bohaterka książki i wije się już pod wpływem najdelikatniejszego dotyku
Christiana. Ta właśnie przesada w pokazywaniu odczuć najbardziej mnie irytowała
i śmieszyła. Aktorka wciela się w postać, która jest zwyczajna do bólu i
zupełnie bez wyrazu. Sympatii nabrałam do niej dopiero w trakcie ostatnich
pięciu minut, gdy okazało się, że ma coś do powiedzenia.
Szumnie zapowiadane i oczekiwane sceny intymne nie są wcale ostre. Widzimy wiązanie nadgarstków, unieruchamianie rąk kajdankami i zasłanianie oczu. Od czasu do czasu smagnięcie w pośladek. To nie są rzeczy, na widok których szerzej otwiera się oczy. Zbliżenia nie zostały pokazane w sposób subtelny ani rozbudzający wyobraźnię. Obrazy były sugestywne, wyraziste, nie ma za bardzo co sobie dopowiedzieć. Został jednak zachowany dobry smak. Brakowało mi tylko chemii pomiędzy głównymi bohaterami.
Na
„Pięćdziesięciu twarzach Greya” można się pośmiać, jak na komedii. Można się
zrelaksować, jak przy niewymagającym myślenia filmie. Można kilkakrotnie zrobić
tzw. facepalma, słysząc dialogi. Nie można mu jednak odmówić ładnych zdjęć. I
muzyki, która jest świetnie dobrana i okazuje się być wielką zaletą tego
obrazu. Nawet teraz, pisząc tę recenzję, słucham soundtracka udostępnionego na YouTube. Jestem pewna, że
będę do niego wracać, bo bardzo mi się spodobał.
To
ekranizacja, więc nie sposób nie wspomnieć o książce E.L. James. Dowiedziałam
się, że powstała jako fan fiction „Zmierzchu” Stephanie Meyer, a więc
opowiadanie fanowskie, w którym to jest dużo seksu i to takiego niegrzecznego.
Kiedy zaczęło się o niej robić coraz głośniej i głośniej, nie mogłam tego
zignorować. Zajrzałam do siódmego lub ósmego rozdziału, mając nadzieję, że
akcja będzie już na tyle rozwinięta, że zorientuję się o co chodzi. Na moje
nieszczęście (a może szczęście?) trafiłam na pierwszą scenę erotyczną.
Załamałam się. Nigdy nie czytałam tak brzydko opisanego zbliżenia. Tak
kompletnie obdartego z pociągającej nutki eteryczności, iskierki, która może
rozbudzić wyobraźnię. Całe te dwa rozdziały były złe. Nie byłam w stanie
przeczytać więcej. Styl autorki jest koszmarny. A święty Barnaba, Wewnętrzna
Bogini i ten fragment jeszcze długo będą mnie śmieszyć: „Dwa orgazmy…rozpadanie się na kawałki, jak program wirowania w pralce, rety.” No rety, rety.
Za
bilet do Multikina zapłaciłam jedenaście złotych i to jest największa kwota,
jaką bez żalu mogłabym wydać na ten film. Na więcej zwyczajnie nie zasługuje.
Jako dziennikarz czułam się w obowiązku dowiedzieć, co wywołuje takie
poruszenie. Sprawdziłam. Najbardziej podobała mi się muzyka. No dobra, miło
było też popatrzeć na Jamiego Dornana w garniturze. Nie jest to jednak kino,
które lubię. Chcę po wyjściu z kina przeżywać film, który dopiero co się
skończył. Chcę, tak jak po doskonałej książce, nie wiedzieć co mam dalej z sobą
zrobić. Chcę być wzruszona i poruszona do głębi. Tutaj tych emocji zabrakło.
0 comments